Nie żyjemy w raju

Z ANTONIM HALOREM – malarzem i reżyserem filmowym, rozmawia reporterka »DZ«

Dookoła, teoretycznie, coraz więcej powodów do zadowolenia i radości; już mamy i wolność. I pieniądze większe niż kiedykolwiek spłynęły na działalność kulturalną w regionie…

– Ale od zmiany ustroju, a nawet od pieniędzy jeszcze nie rodzą się arcydzieła, ani nie ożywiają się martwe środowiska. Teatr czy galeria zawsze i w każdej sytuacji pozostają tylko teatrem i galerią, instytucjami, które same w sobie nic nie znaczą. To nie »placówki«, »przybytki« i »centra« wytwarzają puls kultury, tylko ludzie, którzy w nich tworzą, pracują, grają i wystawiają. A ludzi ogarnęła apatia, ludziom się nie chce, ludzie – w sensie twórczym – nie mogą. Paradoks: przedtem często nie mogli, bo nie mogli (to nie jest żadna mitologia), a teraz nie mogą, bo nie chcą. Obserwuje się jeszcze dodatkowo pewne paskudne zjawisko z tak zwanego polskiego piekiełka. Na razie tylko uwiera. Ale może być znacznie gorzej. To tragiczne, to niewiarygodne.

Wielkich słów Pan używa. Może nie warto?

– Pewnie, nie warto. Kogo dziś obchodzi dobra książka, skoro wszystkich zadowala okładka ze złotymi literkami i głupawa treść tej błyszczącej »kredy«.

Kto dzisiaj odważy się na prowadzenie (i utrzymanie!) skromniutkiego chociaż kina, w stylu dawnych kin studyjnych, w którym garstka (a może więcej niż garstka) widzów mogłaby oglądać coś więcej niż »rozrywkę spod sznurka«?

– O, to Pani też jednak daleka jest od zachwytów.

Tak, ale bardziej od zawirowań organizacyjno-finansowych, boję się zachowań ludzkich. Właśnie w tej niemożności z jednej, ale też zawiści i nietolerancji z drugiej strony.

–  Ja także. I skąd się to zrodziło? Szliśmy w tę nową rzeczywistość przepełnieni nadzieją. I oto wcale nie żyjemy w raju, lecz w potwornym bałaganie moralnym. To nie jest atmosfera sprzyjająca renesansowi uczuć wyższych i tworzeniu sztuki w ogóle. W tym chaosie zagubiły się wartości, poznikały kryteria. Nie tylko podziały na dobro i zło w filozoficznym wymiarze, ale i w estetycznym. To kicz zdominował prawie wszystkie sfery życia społecznego, to krzykliwa, ofensywna »sztuka« rozpycha się w naszych domach i w naszych umysłach.

Może być i 200% więcej pieniędzy na jakiś teatr, ale cóż one zmienią, jeśli ten teatr będzie grał tylko sexfarsy, a publiczność tylko na farsy będzie przychodzić? Nie jestem katastrofistą; wiem, że to kiedyś zbrzydnie i »konsument« znów będzie widzem i czytelnikiem. Pytanie tylko, jak długo będę musiał czekać? I co stanie się z wymaganą w takim razie funkcją smaku?

A poza tym niech pani nie demonizuje zjawiska, głosząc, że są i możliwości i pieniądze. Ja myślę, że wciąż jednak są tylko możliwości, a te większe kwoty, fundusze i dotacje, czy jak tam, to co najwyżej zastrzyk dla instytucji, gdzie ważne są pensje, zakup koksu i papieru do pisania. Dla instytucji, a nie dla Sztuki. Tę uprawiamy wciąż jeszcze na własny koszt. Dobrze jeśli się da, ale filmowiec raczej z własnej kieszeni kina nie zrobi… Chyba że zapomni o wszystkim czego go w szkole filmowej nauczono szanować. Teatr, a tym bardziej film ubogi, to żałosna chucpa. I przeskoczy go u widza byle hollywódzki kicz. 

Od 15 lat noszę w sobie przymiarkę do scenicznej adaptacji Starego kościoła miechowskiego Norberta Bończyka. Ta postać i ten utwór, to piękny przykład rodzimej, śląskiej, kultury, o której coraz mniej wiedzą nawet rdzenni Ślązacy. A jaka jest rzeczywistość? – Rzecz w praktyce nie do zrealizowania. Poziom oferty kulturalnej jest bardzo niski, a już na pewno nie preferuje wartości wyrosłych z historii i tradycji tego regionu.

Jest Pan niesprawiedliwy. Obserwuję coraz więcej, coraz ciekawszych inicjatyw związanych z popularyzacja kultury i dziejów śląska. Powiem więcej – słyszę zdania o przegięciu w druga stronę…

– Tu się Pani chyba myli. Nie sądzę żeby tych działań było za dużo. Zwłaszcza gdy biorą się za nie osoby, które nie mają tego, co się nazywa wyczuciem prawdziwego tonu. Czystego tonu. Jeszcze do tego śląskiego. Dlatego przejaskrawiam, na zasadzie dzwonka alarmowego. Ale myślę, że także rzeczą prawdziwych artystów jest pomóc ludziom, którzy tu mieszkają, albo tu przybyli i przylgnęli, odnaleźć sposób na identyfikację siebie ze Śląskiem. Nadchodzą bardzo złe czasy dla tej tożsamości…

O Śląsku i Ślązakach opowiada wiele Pańskich filmów. Jest to – powiedziałabym – bardzo osobiste spojrzenie na ten region, wywodzące dzień dzisiejszy z barwnej, ludowej przeszłości, ze świata baśni i mitów. Nawet wtedy, gdy rzecz dotyczy realnych wydarzeń bądź postaci.

–  To jest właśnie mój głos w przywracaniu prawdy o Śląsku. Bardzo bym chciał, aby tę tematykę podjęli inni związani z regionem twórcy i aby dostrzegli ją także sponsorzy. Obojętnie czy będzie to władza administracyjna, czy bogaty wujek. Byle rozumieli wagę i potrzebę takiej działalności i umieli dostrzec jej przewagę nad wszechobecną, kryminalno-pornograficzną ofertą ulicy.

Ludzie pragną znać przeszłość swojej okolicy, rodziny, ulicy, swojego domu. Nakręciłem o tym film, którym w tutejszym ośrodku TV, miałem rozpocząć cykl: Magiczny świat Górnego Śląska, a który nazwałem: Małe i niespodziewane odkrycie Troi. Zmieniono mi ten tytuł na Małe i niespodziewane odkrycie Śmierci, który w gazecie warszawskiej w dniu premiery zamieniono na Małe i niespodziewane odkrycie Śmieci. Tak właśnie: Śmieci. A jest to opowieść o niezwykłym odkryciu w małym drewnianym kościółku w pewnej wsi na Opolszczyźnie. W ciągu 12 lat żmudnej pracy, wspartej fachową wiedzą wynajętej pary zawodowych konserwatorów, miejscowy ksiądz z inicjatywy plastyka poproszonego do „odeskowania” zrujnowanego kościoła i parafianie, na własny koszt wobec bezradności i pustej kieszeni konserwatora wojewódzkiego doprowadzili do odkrycia i restauracji wspaniałej późnorenesansowej polichromii. A punktem wyjścia do tych poszukiwań była krótka notatka Józefa Lompy z początków XIX wieku nad którą pochylił się proboszcz z uzdolnionym bytomskim artystą, Pawłem Sznelą, zresztą moim przyjacielem. To zupełnie fascynująca historia.

Podobny klimat ma Pańska Ulica o której trochę wiem. Większość tych obrazów ma jednak bardzo nostalgiczny, odrealniony klimat. Nie kusi Pana czysty zimny zapis tego, co dzieje się na Śląsku w tej chwili?

–  Nie, bo ten portret tworzą całe zastępy sprawnych reporterów. A odchodzącego świata wyobraźni za chwilę po prostu już nie będzie. Muszę się śpieszyć, choć możliwości mam niewiele. Bo widzi Pani, ja nie do końca podzielam ten optymizm, że problem tożsamości Ślązaków widzi i popiera »kto trzeba«. Pomiędzy deklaracjami a praktyką jest cały ocean »przyczyn obiektywnych«.

Zapisze Pan jeszcze raz ten ciepły obraz dawnych zwyczajów i legend?

– Na taśmie filmowej? Oczywiście – chciałbym. Wpierw jednak marzę o znalezieniu mecenasa do pracy, której szkic już mam od dawna, ale której w pojedynkę nie udźwignę. Nazwałem ją Atlasem mitologicznym Śląska. Na mroczny obraz ekologicznej rzeczywistości i obojętność siatki kartograficznej nałożyłem fascynujący świat dawnej wyobraźni. Zasypane rzeki, jeziora, ukryte skarby, siedliska utopców i meluzyn, zatopione miasta, zamki templariuszy. Jestem przekonany, że ten Śląsk wcale jeszcze nie umarł. Ale dogorywa i trzeba go zapisać, sfotografować, zatrzymać. Tak się dzieje na całym świecie: odchodząca struktura starych podań zmienia się w żywą tkankę kultury.

Dziedzictwo Wikingów to element absolutnie oczywisty w doznaniach współczesnego Norwega, czy Duńczyka. Podobnie w Ameryce Południowej z jej starą tradycją, w Meksyku… A więc apelujemy o pomoc?

–  Może powinna powstać taka pracownia w Śląskim Instytucie Naukowym, może sponsorem Atlasu mitologicznego… zechciałby być Wydział Kultury Urzędu Wojewódzkiego. To nie jest praca na jednego człowieka.

Czy następne Pańskie filmy będą związane z Górnym Śląskiem?

– A jak Pani myśli?

Nie mam wątpliwości. Dziękuję za spotkanie.

Rozmawiała:

Henryka Wach-Malicka [„Dziennik Zachodni” nr 43 /1-3 III 1991]

A następnych filmów… już nie było.

Serwis poświęcony twórczości i postaci Antoniego Halora