Obraz przedmilenijny z roku 1945 /fragment/
___________________________________________________________________________
– Ale wiater.
Powiedział cicho Pustelok.
– Wiater niy tak bardzo. Ino okno klekoce.
To z cienia w głębi piwnicy wynurzył się cichy głos starego Dudka:
Przysunąłem się bliżej do Anny. Zakryła mi nogi kocem.
– Ja, ja…
Potwierdził po namyśle gruby Hanek i włożył do ust pustą fajkę. Przedmuchał ją. Głośno syknęło powietrze.
– Ftoś sie obiesioł. Jak tak gwizdało, to wtedy godali: Meluzyna płacze. Bo ftoś sie obiesioł…
W piwnicy zrobiło się jeszcze chłodniej.
– No. Tak downiej mówiyli. Taki przesąd boł…
– Może Hitler?
– Co Hitler?
Hanek wyjął fajkę z ust.
– No – powiesioł sie.
– Może.
Powoli, ostrożnie zaczął odkręcać cybuch.
– No – może. Jakech służoł we wojsku, na rumuńskiyj granicy to boło we Karpatach, jesce za tamty wojny – to sie jedyn powiesioł w lesie. Kapral. My tam do tego lasu chodziyli na spacer. Naroz niy ma chopa. Szukali my. Inne żołnierze, szpyjery, tyż chodziyli, niy. Ale go niy znoleźli. Zimno boło farońsko, to niy śmierdzioł. No i nic. Tak, że nikt niy wiedzioł. Ale za jakiś czos, kedyś tam, przylecieli chopcy i wołajom: Tam sie jedyn obiesioł, wasz kapral. To prziszli my tam do lasu. Podstawiyli skrzynia, tako kwadratowo. A już boła wiosna. Podstawiyli pod niego prosto. Zniego już tak schodziyło. Jedyn wloz na gałęź i oderżnoł sznur, tyn ino zlecioł, błocko take. Zamknyli skrzynia i prosto na smyntarz. My sie dziwiyli – jak to jest? No bo chop boł przistojny, czorny taki. Baby na niego leciały jak pieron. Podobno jakegoś jubilera tamtejszego okrod. Diamenty i złoto pobroł. Wszystko. I tamtyn sie zastrzeloł. To sumiynie go gryzło.
– Jake sumiynie!
Wzruszył ramionami Pustelok.
– Jobych tam dobrze społ – mieć droge kamiynie, a niy mieć…
Rozmarzył się.
– Gupiś. Kula w łeb za take coś i po ptokach!
Wynurzył się znów z cienia cichy, ale życiowy głos starego Dudka:
Pustelok zamyślił się głęboko. Widocznie w pierwszej chwili nie przewidział takiego ewentualnego efektu ubocznego szybkiego wzbogacenia. Poważnie pokiwał głową:
– No ja. Kula w łeb to co innego…
– Mówiyli, że dużo ludzi skrzywdzioł i okrod. Przijechała żona jego. Bardzo płakała i mówiyła.
– Co mówiyła?
– No, że skrzywdzioł i łokrod.
Zniecierpliwił się Hanek.
– To czymu płakała?
– Przecie to niy ji pokrod, mamlasie! No i ślubny boł, niy? Jak wpod do tyj skrzyni, to jedno błocko. Tak to jest! A jak my go wiyźli na smyntorz, to take sie wietrzysko zrobiyło, a rozpyndziyło, jakby na wichura tako. A chopcy sie śmioli: Dioboł go do grobu niesie!
Hanek cieńkim drutem zaczął dłubać w cybuchu fajki. Potem znowu zaczął ją powoli i uważnie składać.
– A w ty skrzyni to boło jedno błocko. No. Tak sie ino przelywało, a chlupało…
– Byście przestali! Dzieci tu som!
Anna owinęła mnie ciaśniej kocem. Ale nie pozwoliłem sobie zakryć uszu. Na dworze, gdzieś daleko, przeszedł świdrujący jazgot, potem głuche stęknięcie. Wszystko wokół lekko się zakołysało. Ze szpar kamiennego sklepienia piwnicy spadło trochę tynku i okopcone od świec okruszynki wapna. Ludzie przysunęli się bliżej do muru.
– Najświętszo Matko Piekarsko, bydź przi nos w ty godzinie…
Potem, przez długą chwilę nic. Cisza.
– Jo tyż widzioł. Podobne take coś.
Pustelok poruszył się żywo na swoim stołku.
– Jakżech boł we Warszawie…
– Tyżeś boł we Warszawie!? – Ty?…
– Jasne żech boł! W czidziestymsiodmym, niy…, w czidziestymszóstym. Ze ,,Casinym”. Jo śpiywoł tynor. We wielkij, takij eleganckij sali my tam śpiywali. I wtedy to sie jedna kobiyta stamtond popełniyła samobójstwo. We łóżku leżała. A lato boło, ukrop taki. Podobno dziesięć dni tak leżała. To jak prziszli, to jom razym ze prześcieradłym wziyli i do trumny wciepli. Woda sie loła, tak ciekło i biołe roboki…
– Chopy, przestoniecie już?!
To znowu Anna. Pustelok zamilkł, ale widać było, że sam od siebie. Znów się zamyślił się i z tą samą jak wcześniej powagą kiwnął głową:
– No – co to jest człowiek?
Rozejrzał się po mrocznym wnętrzu, w którym teraz słychać było tylko ciężkie oddechy i klekotanie piwnicznego okienka, do którego nikt nie miał się odwagi zbliżyć.
– No – co to jest? Powiydzcie? Co to jest człowiek? No?
Ale nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć na tak trudne pytanie. Wobec tego dodał, każde słowo siekając jak tasakiem:
– No? Wiela to warte? Co? No? Co to jest człowiek?
– Jak żyje, to żyje, jak umrze, to umrze.
Stwierdził filozoficznie gruby Hanek i znowu włożył w usta zimną fajkę:
– I tyla.
– Ale na końcu świato zmartwychwstanie!
Odezwała się nagle stara Troszyna. W jej głosie było surowe napomnienie.
– Eeee… No…
Przez zaciśnięte na cybuchu wargi mruknął Hanek. Przez chwilę wszyscy zmagali się z tą niewątpliwą nadzieją. Ktoś zakaszlał. Ktoś westchnął. Z cienia w kącie piwnicy znów zabasował głos starego Dudka:
– A kto sie wtedy tego wszystkego doliczy?
– No. I kaj sie wszystke zmieszczom?
Zastanowił się głośno Pustelok.
– Tyś boł zawsze bezbożnik. Wstydu niy mosz!
Troszyna przeżegnała się szybko.
– …Jesce na nos coś ściongniesz, belzebubie.
– Jezderkusie, wyplujcie to gibko!..
Posłusznie splunęła na ceglaną posadzkę, ale zaraz szybko, dokładnie nogą roztarła plwocinę. I przeżegnała się jeszcze raz. Jak nieme echo bez ociągania przeżegnała się za nią reszta. Wszyscy milczeli.
A za oknem też cisza. Dopiero teraz dotarło to do świadomości stłoczonych w schronie ludzi.
Po wilgotnej, zczerniałej ścianie powoli, opornie lazł w górę nagi, obrzydliwy kartoflany ślimak. Za sobą pozostawiał jasną, tężejącą od razu błyszczącą ścieżkę, połyskującą, niby wąska struga przy krawężniku ulicy, drobnymi, tęczowymi refleksami odbijającego się w niej skąpego światła dwu migoczących w kącie piwnicy świec.
Takich ścieżek – strumieni było na ścianie więcej. Krzyżowały się, układały w misterne, zawiłe i mało czytelne rysunki.
I wszystkie prowadziły niewiadomo dokąd.
* *
____________________________________________________
Anna otworzyła szeroko ciężkie drewniane drzwi i stanęła na progu. Śnieg leżał iskrzącą się polewą na wszystkich piwnicznych schodach. Najmniej go było na samym dole. Tyle, że usypał się pod murem w małą zaspę. Mocno zmrużyła oczy oślepione jasnością wlewającą się przez szparę do wnętrza schronu. Postawiła ostrożnie stopę na pierwszym schodku i powoli nacisnęła całym ciężarem ciała. Cofnęła nogę i przez chwilę przyglądała się białemu negatywowi swego buta. Potem podniosła głowę i rozejrzała się.
Podwórze było puste. Za to na bliskim horyzoncie za ogródkami, na skraju Końskiej Szachty, stała armata przeciwpancerna pozbawiona jednego koła. Znacznie bliżej, na kupie cegieł jaka została po sklepionej bramie i z narożnego chlewika, trafionych przedwczoraj celnie bombą, osiadło trochę świeżego śniegu z ostatniej nocy. Dwa dni temu sąsiedzi chodzili w koło po całym placu i zbierali resztki swoich dzieci, które bawiły się w wojnę pod tą bramą. Zupełnie niepotrzebnie, a nawet karygodnie – takie też prawdopodobnie musiało być zdanie lotnika z kukuruźnika, który to zobaczył z góry. Anna zmrużyła brwi i zupełnie odruchowo skinęła głową.
Na niskich dachach chlewików siedziało stado kawek. Podskakiwały trzepocząc skrzydłami, że aż biały puch sypał się z okapu, jak mąka z dziurawego worka i zaprószał zamknięte na głucho klapy gołębników. A dalej za płotem ogródków sterczały milczące i nieruchome wieże kopalni i pusty komin elektrowni.
Anna zerwała z najbliższej wiśni ocalały jakimś cudem, zapomniany przez wszystkich czarny i zmarznięty owoc. Pokręciła nim w palcach. Popatrzyła na jego pomarszoną i zczerniałą skórę i cisnęła nim bezmyślnie w krzaki agrestu. Z kostropatych gałęzi posypały się resztki śniegu, a kawki z jazgotem uniosły się w powietrze i poleciały w stronę kopalnianych wież. Anna przetarła ręką włosy:
– Tak wygląda koniec wojny.
Ale zaraz żachnęła się w myślach:
– Jaki tam koniec! Przecież nic się tak naprawdę jeszcze nie skończyło. I zaś sie może wszystko przekręcić…
– Wyłaźcie!
Ale z piwnicy nikt nie wychodził. Dopiero po długiej chwili pojawiły się pierwsze głowy. Przerażone, jak zawsze w tych ostatnich dniach. Ktoś z politowaniem stuknął się palcem w czoło. Że niby, on to taki głupi nie będzie. Anna wzruszyła ramionami i odważnie przeszła podwórze. Na samym środku przystanęła.
– Haziel jest cały! –
Wrzasnęła do stłoczonych za murkiem i ruszyła w kierunku solidnej, murowanej budowli, umieszczonej wraz z hasiokiem w samym środku ściany chlewików, zamykających obszerny plac przed familokami. Właściwie powinna była dodać:
– No, prawie!
Jeszcze parę dni temu bawiliśmy się koło tego hasioka w wesele. Ja byłem panem młodym, a wyższa ode mnie o głowę Ruta z pierwszego piętra, familokowa piękność – podług mojej oceny, nie uzgadnianej z kolegami, bo by mnie wyśmiali – była panną młodą. Bercik kręcił kadzidkiem zrobionym ze starej biksy po marmoladzie. Dym unoszący się ze środka śmierdział jak licho i drażnił oczy. Swiynty Alojz ino wiedzioł, co tam nawciepowoł za świnstwo. Nie zdążyliśmy skończyć celebry, kiedy znad dachem familoka wynurzył się samolot pikując prosto na haziel i hasiok. Ledwo zdążyliśmy zanurkować w smrodliwej głębi solidnie wymurowanego hasioka, gdy z nadlatującej z piekielnym jazgotem maszyny wytrysnęły jasne ogniste smugi i wyrzeźbiły w ceglanej ścianie klozetu ładnie zaokrąglony łuk jasnoczerwonych, całkiem solidnych dziur, nanizanych na murze niby perły z jakiegoś dziwnego różańca. Zaś samolot poleciał sobie gdzieś tam, za ogródki, w stronę Michałkowic. Nam, w odróżnieniu od kompli spod bramy, się upiekło. Ale też od przedwczoraj nikt już z chałpy nie wylazł na dwór. Matki, omy i ciotki pilnowały nas jak argusy jakieś.
Anna włożyła, wyciągnięty z kieszeni zapaski klucz do zamka pierwszej na prawo od wejścia wygódki. Na wszelki wypadek rozejrzała się jeszcze raz.
Ale nigdzie nie widać ani nie słychać już było samolotów. Ani huku, ani ognia, ani zapachu fosforu. Wtedy dopiero przekręciła klucz do końca.
* * *
____________________________________________________
Anna owinęła mi szyję szalikiem, wzięła za rękę i poszliśmy razem przez podwórze na sam koniec kolonii. W stronę pralni rozłożonej obok niewielkiego wspólnego piekarnioka, w którym, póki starczało własnej mąki, kobiety piekły przynajmniej raz w tygodniu chleb. Chleb niezwykły, przez wiele dni pachnący intensywnie, tak mocno, jak żaden inny. Ale teraz mąki od wielu dni nikt na oczy nie widział i piekarniok stał zimny i opuszczony.
Drzwi pralni były otwarte i buchały z niej kłęby pary. Anna puściła mnie i weszła do środka. Stanąłem na progu i ostrożnie też tam zajrzałem.
Zawsze bałem się tego groźnego, surowego wnętrza, wilgotnego i zamglonego, ledwo rozświetlonego wysoko zawieszonymi lampami o brudnych, blaszanych kloszach. Wąskie i wysokie półokrągłe, wiecznie zakopcone okna, zabezpieczone od zewnątrz gęstą drucianą siatką, zamiast dawać światło czyniły wnętrze pralni jeszcze mroczniejszym. Rzędy potężnych cementowych wanien, jak surowe sarkofagi w ciasnych szeregach wypełniały całe przestronne pomieszczenie. Teraz były puste i znacznie bardziej przez to groźne.
Na środku stała Kołodziejka w brzydkim, zielonobrązowym gumowym fartuchu, w czarnych gumiakach, z czarną chustą na głowie i z czarnym, gumowym wężem w ręku. Kiedy zobaczyła Annę, rzuciła wąż na betonową posadzkę i zaczęła wycierać ręce w zapaskę schowaną pod gumowym fartuchem. Woda z węża rozlewała się szeroko, ale zgromadzona niebawem w strugę kierującą się do wyżłobienia w cementowej podłodze, wpadała przez żeliwną kratownicę do ocembrowanego otworu i ginęła gdzieś tam w głębi, w niezbadanej dla mnie czeluści.
Kołodziejka wyciągnęła ręce spod fartucha i podeszła do Anny. Pochłonięty byłem oglądaniem płynącej wody i dopiero po chwili zaczęły do mnie dolatywać strzępy ich rozmowy, rozniesione głuchym pogłosem po całym wnętrzu, rozmazane w szumie i zatopione w rwącej rzeczce bulgoczącej nieopodal mych stóp.
– …Życie idzie dali…
– …Co my mogymy…
– … Wiela sie niy nacieszoł tym życiem…
Powoli, nieznacznie, starając się nie zwracać na siebie uwagi, zacząłem się wzdłuż strugi przesuwać bliżej obu kobiet.
– … Kaj jest sprawiedliwość? Kaj?
– … Niy nom sądzić…
– …To stary go puścioł, a mówiyłach mu…
– …Bóg dał, Bóg wzion…
Kołodziejka zaczęła łkać piskliwie. Wsłuchiwałem się chciwie w te śmieszne dźwięki, których nie potrafił zagłuszyć nawet wartki szum wody. Bardzo mi się chciało śmiać.
– …Oj Bożycku, Bożycku!…
– …Dejcie pokój…
– …Nowe galoty i cwiter… Dopiyro coch mu uszyła…
– …Synki sie ino bawiyli… palcami pokozali… a tyn pieruch, huncfot…
– …Może łon myśloł, że…
– …Niy możno, żeby tyn diosecki przeklyntnik, żeby łon niy wiedzioł, że to dzieci… Ino sie bawiyli… A niy chciałach go puścić na dwór, jakby mi co godało… Bożycku, Bożycku!…
Kołodziejka rozryczała się na dobre. Anna wyciągnęła w stronę płaczącej kobiety rękę, zapewne z zamiarem pogłaskania jej po ramieniu, ale natychmiast ją cofnęła. Bo Kołodziejka, nagle spokojna, przetarła szybkim ruchem oczy i zaczęła ciągnąć dalej swój monolog jak gwałtownie zakręcony zepsuty kran, z którego i tak kapie kropla po kropli:
– …Przilecioł Spyra… Idźcie tam na plac… pozbiyrać co zostało z waszego Hanysa… Stary poszoł z miechym… Inne tyż… I tak łaziyli po placu i szukali… Po całym placu boło rozciepane… Mój powadzioł sie z Waloszkiem ło rynka. No, bo poznoł po brodowce na małym palcu… A Szczęśniok znoloz noga łod swojego Gustlika na gołymbniku…
Anna stała sztywna, nieruchoma. Ze splecionymi na podołku rękoma uważnie przyglądała się Kołodziejce. A ja wpatrzony w Annę, uczyłem się tego spokoju i bardzo chciałem być taki sam.
– …Stary prziniosł go do dom… Ani na pół miecha tego niy boło… postawiyli my na górce… Chcecie iść łobejrzeć?…
Powoli obróciłem się do obydwu kobiet plecami, wysunąłem nogę przed siebie na krawędź płynącego szybko nurtu i bardzo dokładnie starałem się zapamiętać rysunek wrzecionowatego, maleńkiego wiru, który zrobił się na wodzie tuż obok.
Wiedziałem, że teraz Anna spojrzy na mnie. Wpatrywałem się z ogromną uwagą w wodę płynącą z szumem, który nagle stał się dużo, dużo głośniejszy.
I z napięciem czekałem na jej odpowiedź.
Bardzo chciałem zobaczyć ten worek i jego niesłychaną zawartość i to co zostało po Hanysie. Bardzo. Wiele bym dał, żeby go zobaczyć. Nie wiedziałem ile, i co właściwie, ale z pewnością dużo. Ostrożnie spojrzałem przez ramię na Annę. Ale Anna właśnie w tej chwili zdecydowanie pokiwała głową, że nie. Po czym z lewie hamowanym pośpiechem skierowała się w moją stronę. Wiedziałem już, co będzie dalej.
Nie umiałem ukryć rozczarowania. Obydwiema nogami wlazłem do wody i zacząłem zawzięcie maszerować w miejscu. Anna szarpnęła mną gwałtownie, wzięła energicznie za rękę, boleśnie zgniatając mi palce. Wyszliśmy z pralni.
Na progu wyrwałem się i poszedłem przodem, kopiąc mściwie śniegowe zmarźliny, że aż fontanną pryskało na boki. Anna w milczeniu szła za mną. Nie odezwała się ani jednym słowem. Aż do samego domu.
* * * *
____________________________________________________
Wkroczyliśmy do mieszkania. Anna podeszła do pieca i rozpaliła ogień pod blachą. Potem zaczęła powoli i dokładnie czyścić garnki. A ja przystawiłem krzesło do okna i wdrapałem się na parapet. Ręką odsunąłem firankę. Przetarłem zamrożoną szybę i przykleiłem parzącą twarz do chłodnej powierzchni. Spojrzałem w stronę kopalni. Przez sypiący się śnieg z trudem mogłem dostrzec znajomy kształt trzech kopalnianych wież. Ale wydało mi się, że koła na górze jednej z nich zaczęły się kręcić. Przyglądałem się uważnie, póki nie zaczęły zwalniać. Wreszcie zatrzymały się. Wtedy szybko odsunąłem nos od okna i zacząłem chuchać na szybę. Para wydobywająca się z ust po chwili zamieniła się na moich oczach w coraz bardziej fantastyczny, rozrastający się żarłocznie ogród, wypełniony niezwykłymi roślinami i egzotycznymi zwierzętami, przedziwnymi, tajemniczymi smokami, bazyliszkami i gryfami.
Kiedy się wreszcie odwróciłem od okna, zobaczyłem Annę stojącą przy kuchennym stole, nachyloną nad nim w nienaturalnej zupełnie pozie. Stała nieruchomo, jak skamieniała. Na białej serwecie leżało zdjęcie Maksa w takim samym mundurze w jakim go widziałem ostatni raz, dwa lata temu. Mundur był zielony i pamiętałem, że chciałem wtedy koniecznie oderwać przymocowane do niego ptaki o szeroko rozpostartych skrzydłach. Pamiętałem też, że trzymał mnie na ręku i przyciskał do szorstkiego policzka, a ja się bałem. Bałem się tego kłującego dotknięcia. Pamiętałem też dobrze, może nawet najbardziej pamiętałem właśnie to, że po wielekroć obiecywałem sobie potem, że kiedy go zobaczę znowu, już na pewno nie będą miał stracha. Dręczyło mnie to bardzo i nigdy nie przyznałbym się do takich myśli przed Anną. Ani nawet przed Hanysem, który stał tam w pralni na strychu. Zrobiło mi się zimno.
– Mamo…
Anna stała nad zdjęciem Maksa, w sztywno wyciągniętej dłoni trzymała zawieszony na nitce pierścionek. Nie odwróciła się. Zupełnie jakby nie słyszała co się wokoło dzieje.
Nie pierwszy raz widzę taki obraz, podobne zdjęcia i zawieszone nad nimi na nitce pierścionki. Wiem to dobrze. Ten sam tajemniczy rytuał odprawiała wielokrotnie babcia Julia i jej sąsiadki. Tyle, że wyganiały nas wtedy do izby i zamykały za nami drzwi. Ale podglądaliśmy przez dziurkę od klucza, przepychając się jeden przez drugiego i nadstawialiśmy ucha. Padały dziwne, niezrozumiałe słowa: Katyń, Ostaszków. Najczęściej słowo Katyń. Młody człowiek o łagodnych oczach, widoczny na mocno sfatygowanym dużym zdjęciu, też był w mundurze i tylko orzeł na jego czapce był bardziej okrągły. Wiedziałem, że to brat Anny. Wiedziałem też, że na jakimś Zaolziu czeka na niego od wiele już wojennych lat ciocia Henia.
Przez długą, długą chwilę pierścionek wisiał nad leżącą między niespokojnie migocącymi świecami fotografią i ani drgnął.
Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Okropne, nie do wytrzymania. Ale wstydziłem się zapłakać.
– Kaj jest tato?
Pierścionek zadrżał w dłoni Anny.
– Czymu go niy ma tak dugo?
Jak obudzona ze snu, spojrzała na mnie, wzięła pierścionek, urwała nitkę i powoli założyła go na palec. Potem zdmuchnęła świece, które stały po obydwu stronach zdjęcia, kiwnęła mi w roztargnieniu głową, podeszła do pieca i postawiła na blasze garnek z wodą na cieńki lipowy tyj.
(C) 1999-2009 Jan J. Długosz [HALOR.ART.PL]